Las Drugich Terminów

ciemny-las

W drodze po swojego stalowego rumaka czekało na mnie jeszcze kilka przeszkód, między innymi Las Drugich Terminów, gdzie przychodzą studenci, którzy oblali sesję, ale już nigdy go nie opuszczają…

Bałem się, że taki sam los czeka i mnie, przez głowę na chwilę przeszła mi myśl o wybraniu okrężnej drogi, ale to mogłoby się skończyć tym, że spóźnię się do pracy. Przystanąłem przed wejściem do lasu… chwila chwila, do sesji jeszcze przecież daleko, pomyślałem przekraczając próg lasu – zwalone drzewo leżące tuż u samego wejścia.

Krążą pogłoski, że miejsce to jest zasiedlone przez bandytów, studentów skazanych na banicję, którzy nie zaliczyli roku, i których opuściła chęć dalszej nauki.

Zapadł już zmrok, w lesie nastąpiła całkowita ciemność, miałem do wyboru spróbować przejść przez las po omacku, ryzykując, że natrafię na zastawioną przez bandytów pułapkę lub rozpalić pochodnię i ryzykować tym, że zostanę przez nich zauważony. W tamtej chwili rozsądniejsza wydawała mi się opcja numer dwa, tak też uczyniłem. Blask pochodni rozświetlił ścieżkę przede mną, błotnistą oraz pełną ostrych kamieni, jedno poślizgnięcie, jeden upadek i moja podróż mogłaby się tragicznie zakończyć. Stąpałem delikatnie, wręcz bezszelestnie, z trudem utrzymując równowagę na ślizgim podłożu. Powoli przedzierałem się przez ciemny las, już prawie doszedłem do końca, gdy nagle nadepnąłem na leżącą na ziemi suchą gałąź, odgłos pękającego drewna rozniósł się między drzewami, odbijając się kilkukrotnie echem. Zatrzymałem się na chwile by się rozejrzeć, w tej samej chwili za swoim prawym ramieniem zauważyłem czwórkę bandytów biegnących z pochodniami w moim kierunku. Odgłos pękającej gałęzi musiał ich obudzić. Stanąłem przed kolejnym wyborem, uciekać i ryzykować przewrócenie się na ślizgiej glebie, co na pewno zakończył by się tym, że bandyci mnie dogonią, tym samym pewną śmierć czy sięgnąć do pochwy po moje wierne ostrze i w pojedynkę stawić im czoła. Nie jestem przecież tchórzem, pokonywałem już większych od nich, co tam czterech mizernych ex-studentów. Sięgnąłem po miecz znajdujący się na plecach, dźwięk wyciąganego z pokrowca ostrza jeszcze bardziej zagrzał mnie do walki, zająłem postawę bojową. Po chwili wśród drzew rozległy się odgłosy walki, dźwięk uderzających o siebie mieczy oraz krzyki bandytów. Trzymając w jednym ręku miecz, w drugim pochodnie skutecznie pokonałem jednego z nich, obyło się bez żadnych raz. Zaraz po nim rzuciło się na mnie dwóch kolejnych, jednego z nich szybko udało mi się powalić, jednym płynnym ruchem miecza rozpłatałem jego żołądek, runął na ziemie niczym drzewo złamane drzewo przewrócone przez wiatr. Drugi z nich wykazywał się większymi umiejętnościami, dość sprawnie posługiwał się mieczem, szliśmy łeb łeb, mimo potwornego zmęczenia żaden z nas nie dawał za wygraną. W końcu udało mi się go pokonać, ale tym razem nie obyło się bez obrażeń, udało mu się okaleczyć moją lewą nogę, ciął mnie w udo, rana była na tyle poważna, że z trudem mogłem chodzić. Został mi do pokonania jeszcze jeden przeciwnik. Ostatni z bandytów w ręku zamiast miecza dzierżył łuk. Powolnym krokiem zacząłem iść w jego kierunku, podpierając się mieczem by nie upaść. Sięgnął do kołczanu na plecach, wyciągnął długą drewnianą strzałę, załadował łuk i wymierzył we mnie. Przez moją głowę przeszła myśl, że to może być mój koniec, ale jak to, ja pokonany przez zwykłych opryszków… Wyprostowałem się, ból nogi był potworny, z rany leciały strugi burgundowej krwi. Prawą ręką chwyciłem ostrze, zamachnąłem się i rzuciłem nim w kierunku „Robin Hooda”, w tej samej chwili wystrzelił on w moim kierunku strzałę, która na wylot przeszyła lewy bark, tuż nad sercem. Strzała uderzyła z taką siła, że straciłem równowagę, upadając kątem oka udało mi się dostrzec, że i ja trafiłem swojego przeciwnika, miecz przeszył go na wylot, wbijając się dokładnie w środek klatki piersiowej. Ostatkiem sił próbowałem się podnieść, niestety przebity bark, zraniona noga oraz stracona duża ilość krwi mi w tym nie ułatwiały. Wysiłek, który w to włożyłem sprawił, że ciało i głowa odmówiły mi posłuszeństwa, powoli świat stawał się coraz bardziej rozmazany, obraz przed oczami z każdą sekundą stawał się coraz ciemniejszy, ponownie upadłem na zimną, ślizgą od błota ziemię, straciłem przytomność…

Ciąg dalszy nastąpi…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *